Powrót do gry starych wojowników – Bad Boys: Ride or Die

Choć pojawienie się na ekrany kina bohaterów filmu "Bad Boys" po 17 latach przerwy mogło być zaskoczeniem, film "Bad Boys for Life" wywołał skrajne opinie. Dla jednych był udaną kontynuacją, dla innych niemalże pazernym chwytem na kasę. Osobiście, jak najbardziej dołączam się do pierwszej grupy osób – w trakcie seansu bawiłem się znakomicie. Twórcy z powodzeniem połączyli akcję z elementami komedii, wprowadzając postacie dwóch podstarzałych policjantów, którzy zaczynają zastanawiać się nad swoją sprawnością. Czy nie jest już czas na wsparcie młodszego zespołu? A może nawet na emeryturę? Punktem zwrotnym jest nowa seria "Bad Boys: Ride or Die", która prezentuje bohaterów w nieco innej roli. Oto są oni samotnymi wilkami, którzy muszą bez wsparcia walczyć z korupcją w swoich własnych szeregach.

Ciekawy punkt wyjścia

Scenarzyści Chris Bremner ("Bad Boys For Life") i Will Beall ("Aquaman") znakomicie nawiązują do poprzedniej części. Wykorzystują w niej śmierć kapitana Conrada Howarda (Joe Pantoliano) i wplecają w fabułę próbę zrehabilitowania Armanda (Jacob Scipio), nieślubnego syna Mike’a. Wszystko wydaje się być spójne i niezwykle naturalne. Twórcy nie wyciągają z kapelusza kolejnego barona narkotykowego, z którym nasi bohaterowie muszą walczyć. Tym razem, wróg ukrywa się w ich szeregach i jest równie bezwzględny, jak członkowie karteli. I choć motyw niesłusznie oskarżonych funkcjonariuszy jest znany, został on tak umiejętnie ukazany, że nie budzi żadnych skojarzeń z kiczem.

Wciągająca fabuła i świetna chemia między bohaterami

Wciągająca fabuła została udanie połączona ze świetną chemią pomiędzy głównymi postaciami. Kiedy tylko pojawiają się na ekranie, żartują i dają sobie nawzajem popalić. Will Smith, jako twardy i nieustraszony Mike Lowrey, znakomicie sprawdza się w swojej roli. Z drugiej strony jest Marcus Burnett, którego rolę odgrywa Martin Lawrence. Jego postać jest zwarciem lekkości i humoru, chociaż scenarzyści trochę przesadzili, czyniąc z niego komicznego grubaska, nieodstępującego swego hot doga.

Słodko-gorzkie smaki serii

Nie wszystko, co nowe i innowacyjne, musi być udane – oto słodko-gorzka prawda serii "Bad Boys". Przykład? Wątek z Tiffany Haddish, który, aby dobrze na nas podziałać, powinien zostać po prostu usunięty z filmu. Chociaż zabawne miało być ukazanie jej jako szefowej gangu, końcowy efekt wypadł dosyć mizernie. Widać jednak, że twórcy są w stanie czerpać lekcje z poprzednich części i wykorzystywać najmocniejsze strony poprzednich odsłon. Na szczęście zdecydowali się na bardziej rozbudowany wątek zięcia Marcusa – Reggiego, który w kolejnej części ma okazję bardziej zaistnieć.

Podsumowanie

Mimo pewnych niedoskonałości, "Bad Boys: Ride or Die" trzyma poziom, prezentując wybuchową akcję z nutą komedii. Możliwość obserwacji wciągających scen pościgu czy strzelaniny skradnie uwagę nawet najbardziej wymagających widzów. Duża dynamika i oryginalne ujęcia kamery sprawiają, że emocje, które towarzyszą naszym bohaterom, udzielają się i nam. I chociaż ostatnia odsłona nie jest tak udana jak poprzednia, jest to wciąż świetna rozrywka, która daje nam możliwość oderwania się od codziennych trosk. W końcu, to wspaniałe kino, dzięki któremu warto się czasem odprężyć.

Udostępnij ten artykuł
Link został skopiowany!